— Naprzód! Krzyknął Kanneberg.
Oddział ruszył z miejsca skokiem aż ziemia zadrżała pod ciężkiemi kopytami rajtarskich koni.
Las napełnił się krzykiem goniących i uciekających. Po kwadransie gonitwy, bądź że konie szwedzkie były lepsze, bądź że polskie jakowąś drogą pomęczone, dość, że przestrzeń dzieląca dwa wojska zaczęła się zmniejszać.
Lecz zarazem stało się coś dziwnego. Oto bezładna z początku kupa polska, w miarę trwania ucieczki, nietylko nie rozpraszała się coraz bardziej, ale przeciwnie, uciekała w coraz lepszym ordynku, coraz równiejszemi szeregami, jak gdyby sama szybkość koni równała jezdców w szeregi.
Spostrzegł to Sweno, rozpuścił konia, dopadł do Kanneberga i począł wołać:
— Wasza dostojność, to niezwykła partya, to regularny żołnierz, któren umyślnie umyka i do zasadzki nas prowadzi.
— Zali dyabli będą w tej zasadzce, czy ludzie? — odrzekł Kanneberg.
Droga szła nieco w górę i stawała się coraz szersza, las rzedniał i na jego krańcu widać już było niezarosłe pole, a raczej ogromną polanę, otoczoną ze wszystkich stron gęstym i szarym borem.
Chorągiew polska przyśpieszyła zkolei biegu i okazało się, że poprzednio umyślnie szła tępo, teraz bowiem w krótkiej chwili odsadziła się tak daleko, że wódz szwedzki poznał, iż nigdy jej nie doścignie.
Dopadłszy zatem do połowy polany i spostrzegłszy, że nieprzyjaciel już niemal do drugiego jej końca dociera, począł hamować swoich ludzi i zwalniać biegu.