Lecz, o dziwo! polski oddział zamiast utonąć w przeciwległym lesie, zatoczył na samym krańcu ogromne półkole i zwrócił się cwałem ku Szwedom, stanąwszy odrazu w tak wspaniałym bojowym ordynku, że wzbudził podziw w samym nieprzyjacielu.
— Tak jest! — zawołał Kanneberg — to regularny żołnierz! Zawrócili jakoby na mustrze. Czego oni chcą do kroćset!
— Idą na nas! — krzyknął Sweno.
Jakoż chorągiew ruszyła naprzód rysią. Mały rycerz na bułanym bachmacie krzyczał coś na swoich, wysuwał się naprzód i znów wstrzymywał konia, szablą znaki dawał, widocznie on był dowódcą.
— Atakują naprawdę! — rzekł ze zdumieniem Kanneberg.
A pod tamtymi już konie wzięły pęd największy i potuliwszy uszy, wyciągnęły się tak, iż ledwie brzuchami nie dotykały ziemi. Jezdcy pochylili się na karki i skryli się za grzywą. Szwedzi, stojący w pierwszym szeregu, dostrzegli tylko setki rozwartych chrapów końskich i gorejących oczu. I wicher tak nie idzie jako rwała ta chorągiew.
— Bóg z nami! Szwecya! Ognia! — skomenderował Kanneberg, podnosząc w górę szpadę.
Gruchnęły wszystkie muszkiety, lecz w tej samej chwili chorągiew polska wpadła w dym z taką siłą, że odrzuciła na prawo i lewo pierwsze szwedzkie szeregi i wbiła się w gęstwę ludzi i koni, jak klin wbija się w rozszczepione drzewo. Uczynił się wir straszliwy, pancerz uderzał o pancerz, szabla o szablę, a ów szczęk, kwik koński, lament konających mężów, rozbudził wszystkie echa, tak, że cały bór począł odzy-