wać się bitwie, jako strome skały górskie odzywają się grzmotom.
Szwedzi zmieszali się przez chwilę, zwłaszcza, że znaczna ich ilość padła od pierwszego uderzenia, lecz wnet ochłonąwszy, wsiedli potężnie na nieprzyjaciół. Skrzydła ich zbiegły się ze sobą, a że chorągiew polska i bez tego parła naprzód, chciała bowiem przejść „sztychem”, wnet otoczona została. Środek Szwedów ustępował przed nią, natomiast boki nacierały ją coraz silniej, nie mogąc jej wprawdzie rozerwać, bo broniła się zaciekle i z całą ową niezrównaną biegłością, która czyniła jazdę polską tak straszną w ręcznej bitwie. Pracowały więc szable przeciw rapierom, trup padał gęsto, lecz zwycięstwo już już chyliło się na szwedzką stronę, gdy nagle zpod ciemnej ściany boru wytoczyła się druga chorągiew i odrazu ruszyła z krzykiem.
Całe prawe skrzydło szwedzkie zwróciło się natychmiast, pod wodzą Swena, czołem ku nowemu nieprzyjacielowi, w którym wprawni żołnierze szwedzcy poznali husaryą.
Wiódł ją mąż, siedzący na dzielnym tarantowym koniu, przybrany w burkę i rysi kołpak z czaplem piórem. Widać go było doskonale, bo jechał z boku o kilkanaście kroków od żołnierzy.
— Czarniecki! Czarniecki! — rozległy się wołania w szwedzkich szeregach.
Sweno spojrzał z rozpaczą w niebo, następnie ścisnął kolanami konia i ruszył ławą.
Pan Czarniecki zaś podprowadził husarzy na kilkanaście kroków i gdy szli już w największym pędzie, sam zawrócił.
Wtem od boru ruszyła trzecia chorągiew, on