małego rycerza spadł z piorunową szybkością na twarz Kanneberga, przeciął mu część nosa, usta, brodę, spadł na obojczyk, strzaskał go i zatrzymał się dopiero na idącym przez ramię pendencie.
Rapier wysunął się z rąk nieszczęsnego i noc objęła mu głowę, lecz nim spadł z konia, pan Wołodyjowski puścił szablę na sznurek i chwycił go za ramiona.
Zawrzaśli jednym wrzaskiem z drugiego brzegu Szwedzi, pan Zagłoba zaś przyskoczył do małego rycerza i rzekł:
— Panie Michale, wiedziałem, że tak będzie, alem był gotów cię pomścić!
— Mistrz to był — odpowiedział Wołodyjowski. — Bierz waść konia za uzdę, bo zacny!
— Ha! żeby nie rzeka, skoczyłoby się z tamtymi pohałasować! Pierwszybym…
Dalsze słowa przerwał panu Zagłobie świst kul, więc nie dokończył myśli, natomiast krzyknął:
— Uchodźmy, panie Michale, ci zdrajcy postrzelić gotowi!
— Nie mają już te kule impetu, — odrzekł Wołodyjowski — bo zadaleko.
Tymczasem otoczyli ich inni jezdcy polscy, winszując Wołodyjowskiemu i patrząc nań z podziwem, a on tylko wąsikami raz poraz ruszał, bo także rad był z siebie.
Na drugim zaś brzegu, między Szwedami wrzało, jakby w ulu. Artylerzyści zataczali na gwałt armaty, więc i w pobliskich szeregach polskich ozwały się trąbki do odwrotu. Na głos ich skoczył każdy do swojej chorągwi i w mig stanęły wszystkie w sprawie. Cofnęły się