Strzałkowski, jakoby kto sierpem rzucił, prosto na gwar i napadł na zajętych rabunkiem. Bronili się silnie w opłotkach, lecz pan Strzałkowski rozerwał ich, wysiekł, nikogo nie żywił. W innych wioskach inne partye uczyniły toż samo, poczem w gonitwie za uciekającymi podsunęły się pod sam obóz szwedzki, roznosząc trwogę i zamieszanie, krzycząc potatarsku, powołosku, powęgiersku i popolsku, tak, iż Szwedzi sądzili, że jakieś potężne wojska posiłkowe na nich następują, może chan z całą ordą.
Wszczęło się zamieszanie i rzecz niebywała dotąd — popłoch, który z największym trudem udało się oficerom potłumić. Lecz król, który od rana przesiedział na koniu, widział, co się dzieje, zrozumiał, co z tego może wyniknąć i zaraz rankiem zwołał radę wojenną.
Posępna owa narada niedługo trwała, bo nie było dwóch dróg do wyboru. Duch w wojsku upadł, żołnierz nie miał co jeść, nieprzyjaciel rósł w potęgę.
Szwedzki Aleksander, który obiecywał światu całemu gonić, choćby do tatarskich stepów, polskiego Daryusza, nie o gonitwie dalszej, ale o własnem ocaleniu musiał teraz myśleć.
— Sanem możem się wracać do Sandomierza, ztamtąd Wisłą do Warszawy i do Prus — mówił Wittemberg. — W ten sposób zguby unikniem.
Duglas za głowę się chwycił:
— Tyle zwycięstw, tyle trudów, tak olbrzymi kraj podbity i wracać nam przychodzi!
A Wittemberg na to:
— Maszli wasza dostojność jaką radę?
— Nie mam! — odrzekł Duglas.