głoba — już tam Czarniecki coś gorzkiego żuje, bo mu się twarz do orłowej podobna uczyniła, rychło tu kogo podziobie.
Wtem pan Czarniecki ozwał się:
— Trzeba, by który z waszmościów z listem ode mnie do pana Lubomirskiego pojechał.
— Jam mu znajomy i podejmuję się — rzekł pan Jan Skrzetuski.
— Dobrze, — odparł wódz — im kto znamienitszy, tem lepiej…
Zagłoba zwrócił się do Wołodyjowskiego i znów szepnął:
— Już i przez nos mówi, znak to wielkiej alteracyi.
Rzeczywiście zaś pan Czarniecki miał srebrne podniebienie, bo mu je własna kula przed laty pod Buszą wyrwała. Owóż ilekroć był wzruszony, gniewny i niespokojny, zaczynał zawsze mówić ostrym i brzękliwym głosem.
Nagle zwrócił się teraz do Zagłoby:
— A możebyś i waćpan z panem Skrzetuskim pojechał?
— Chętnie, — odpowiedział Zagłoba — jeśli ja czego nie wskóram, nikt nie wskóra. Wreszcie do człeka tak wielkiego rodu, we dwóch będzie przystojniej.
Czarniecki zacisnął wargi, szarpnął brodę i rzekł jakby sam do siebie:
— Wielkie rody… wielkie rody…
— Tego nikt panu Lubomirskiemu nie ujmie — zauważył Zagłoba.
A Czarniecki brwi zmarszczył:
— Rzeczpospolita sama jest wielka, a rodów