marszałek usta otworzył, powiekami począł mrógać i patrzył na Zagłobę tak zdziwionym wzrokiem, jak gdyby chciał go spytać:
— Zali waćpanu piątej klepki nie staje?
Lecz pan Zagłoba nie dał się zbić z tropu, owszem, wargi z wielką fantazyą wydął (któren giest przyjął od pana Zamoyskiego) i rzekł:
— Słyszałem, jak sam Czarniecki przed całem wojskiem mówił: „Nie naszeto szable biją, ale (powiada) imię Lubomirskiego bije, bo gdy się (powiada) zwiedzieli, że tuż tuż nadciąga, duch w nich tak zdechł, że w każdym żołnierzu wojsko marszałkowskie widzą i jako owce pod nóż łby oddają”.
Gdyby wszystkie promienie słoneczne upadły odrazu na twarz pana marszałka, twarz ta nie rozjaśniłaby się więcej.
— Jakże? — zakrzyknął — sam Czarniecki to powiedział?
— Tak jest, i wiele innych rzeczy, ale nie wiem, czy mi się godzi powtarzać, bo do konfidentów jeno mówił.
— Mów waść! Każde słowo pana Czarnieckiego warte, żeby je sto razy powtórzyć. Niepowszedni to człek i zdawna to mówiłem!
Zagłoba spojrzał na marszałka, przymrużając jedno oko i mruczał pod wąsami:
— Połknąłeś hak, zaraz cię tu wyciągnę.
— Co waszmość mówisz? — pytał marszałek.
— Mówię, że wojsko tak na cześć waszej dostojności wiwatowało, jakby i królowi jegomości lepiej nie wiwatowało, a w Przeworsku, gdyśmyto całą noc szarpali Szweda, co która chorągiew skoczyła, to krzy-