czeli: „Lubomirski! Lubomirski!” i lepszy to skutek miało, niż wszystkie „ałła!” i „bij, zabij!” Jest tu świadek, pan Skrzetuski, żołnierz też nielada, któren nigdy w życiu nie zełgał.
Marszałek spojrzał mimowoli na Skrzetuskiego, a ten zaczerwienił się po uszy i począł coś mamrotać pod nosem.
Tymczasem oficerowie marszałkowscy poczęli wychwalać w głos posłów.
— Ot, politycznie postąpił sobie pan Czarniecki, tak grzecznych kawalerów wysyłając! Obaj najsławniejsi rycerze, a jednemu miód poprostu z gęby płynie!
— Zawszem to rozumiał o panu Czarnieckim, że mi życzliwy, ale teraz niemasz takiej rzeczy, którejbym dla niego nie uczynił! — zakrzyknął marszałek, którego oczy mgłą się pokrywały z rozkoszy.
Na to Zagłoba wpadł w zapał:
— Jaśnie wielmożny panie! Ktoby cię nie uwielbiał, ktoby cię nie czcił, wzorze wszystkich cnót obywatelskich, który Arystydesa sprawiedliwością, męstwem Scypionów przypominasz! Siłam ksiąg w życiu przeczytał, siłam widział, siłam rozważał i rozdarła mi się dusza od boleści, bo cóżem w tej Rzeczypospolitej ujrzał! Oto Opalińskich, Radziejowskich, Radziwiłłów, którzy własną pychę, własną ambicyą nad wszystko ceniąc, ojczyzny dla prywaty gotowi byli każdego momentu odstąpić. Więcem pomyślał: zginęła ta Rzeczpospolita niecnotą własnych synów! Lecz któż mnie pocieszył, kto mi otuchy w strapieniu dodał: pan Czarniecki! „Zaiste — mówił — nie zginęła, skoro powstał w niej Lubomirski. Tamci o sobie (powiada) myślą, ten tylko patrzy, tylko szuka, gdzieby ofiarę z prywaty na ołtarzu