głoba, chwytając rękę marszałka i przyciskając do niej wargi.
Lecz tu jednocześnie stary wyga nastawił na Skrzetuskiego oko i począł niem mrógać raz po razu.
Rozległy się grzmiące okrzyki oficerów i towarzystwa. Tłum w kwaterze powiększał się z każdą chwilą.
— Wina! — zawołał pan marszałek.
A gdy wniesiono kielichy, zaraz wniósł zdrowie królewskie, potem pana Czarnieckiego, którego swoim wodzem nazywał i wreszcie posłów. Zagłoba nie pozostał w tyle z toastami i tak wszystkich za serce chwycił, że sam marszałek za próg ich przeprowadził, zaś rycerstwo aż do rogatek Jarosławia.
Nakoniec zostali sami; wówczas Zagłoba zajechał drogę Skrzetuskiemu, wstrzymał konia i chwyciwszy się w boki, rzekł:
— A co, Janie?
— Dalibóg! — odpowiedział Skrzetuski — żebym na własne oczy nie widział i na własne uszy nie słyszał, wierzyćbym nie chciał, choćby mi też i anioł powiadał.
Zaś pan Zagłoba:
— Ha? co? Przysięgnę, że sam Czarniecki co najwięcej to wzywał i prosił Lubomirskiego, by szedł z nim w parze. I wiesz co byłby wskórał? Oto, że Lubomirski poszedłby osobno, bo jeśli w liście były zaklęcia na miłość do ojczyzny i jakoweś o prywacie wzmianki, (a jestem pewien, że były) to zarazby pan marszałek nadął się, a rzekł: „Zali on chce moim praeceptorem zostać i uczyć, jak się ojczyźnie służy?”… Znam ja ich!!… Na szczęście stary Zagłoba wziął sprawę w ręce, pojechał i ledwie gębę otwo-