z Lubomirskim, który wprawdzie także małą miał ilość armat, ale wiódł ze sobą piechoty złożone z górali. Te, jakkolwiek niezbyt jeszcze wyćwiczone, były już przecie nieraz w ogniu i mogły od biedy być użyte przeciw niezrównanym pieszym zastępom Karola Gustawa.
Więc pan Czarniecki był jakby w gorączce. Nie mogąc wreszcie wytrzymać w kwaterze, wyszedł przed sień i spostrzegłszy Wołodyjowskiego z Polanowskim, spytał:
— A nie widać posłów?
— Znać, że im radzi — odrzekł Wołodyjowski.
— Im radzi, ale mnie nie radzi, bo inaczej byłby pan marszałek swoich z odpowiedzią przysłał.
— Panie kasztelanie, — rzekł Polanowski, który cieszył się wielkiem zaufaniem wodza — poco się troskać; przyjdzie pan marszałek, dobrze! nie, to będziem postaremu podchodzić. Ciecze i tak krew ze szwedzkiego garnka, a to wiadomo, że gdy raz garnek zacznie ciec, to i wszystko z niego wypłynie.
Na to Czarniecki:
— I w Rzeczypospolitej ciecze. Jeżeli teraz ujdą, wzmocnią się, przyjdą im posiłki z Prus, sposobność minie!
To rzekłszy, uderzył się ręką po pole, na znak niecierpliwości: wtem dały się słyszeć stąpania końskie i basowy głos Zagłoby, śpiewający:
„Poszła Kaśka do piekarni,
A Stach do niej: puść, przygarnij,
Kochana!
Bo śnieg pada i wiatr wieje,
Gdzież ja się biedny podzieję
Do rana!”...