— Tożem ja waści nie znał dotąd, jak mi Bóg miły! — zawołał wreszcie kasztelan. — Uszom własnym nie wierzę!
— Ulisesem zdawna mnie nazywano! — odrzekł skromnie Zagłoba.
— Gdzie mój list?
— Ot, jest!
— Już ci muszę darować, żeś go nie oddał! To ćwik kuty na cztery nogi! Podkanclerzemu uczyć się u niego, jak układy prowadzić! Na Boga, gdybym był królem, do Carogrodubym waści wysłał…
— Jużby tu sto tysięcy Turka stało! — zakrzyknął pan Michał.
A Zagłoba na to:
— Dwieście, nie sto, żebym tak zdrów był!
— W niczemże się pan marszałek nie spostrzegł? — pytał znów Czarniecki.
— On? Łykał tak wszystko, com mu do gęby wkładał, jak karmny gąsior gałki, jeno mu grzdyka grała i oczy mgłą zachodziły. Myślałem, że pęknie od radości, jak szwedzki granat. Tego człowieka do piekła pochlebstwem możnaby zaprowadzić!
— Byle się to na Szwedach skrupiło, byle się skrupiło, a mam nadzieję, że tak będzie! — odrzekł uradowany Czarniecki. — Waść jesteś człek zręczny, jako liszka, ale sobie zbytnio z pana marszałka nie dworuj, bo inny i tegoby nie uczynił. Siła od niego zależy… Aż do samego Sandomierza pójdziemy majętnościami Lubomirskich i marszałek jednem słowem może całą okolicę podnieść, chłopstwu kazać przeprawy zatrudniać, mosty palić, wiwendę po lasach kryć… Waść będziesz miał zasługę, której ci do śmierci nie zapomnę,