a ostała jeno jazda, a jeden śpi u dobrodzieja, powiadają, że król.
Na to Szandarowski:
— Chłopie, jeśli łżesz, szyja ci spadnie, ale jeśli prawdę mówisz, proś o co chcesz.
A pacholik skłonił mu się do strzemienia:
— Żebym tak zdrów był! Nie chcę nijakiej nagrody, jeno, żeby mi wielmożny pan oficer „siablę” dać kazał.
— A dać mu tam jaką szerpetynę — krzyknął na swoję czeladź zupełnie już przekonany Szandarowski.
Inni oficerowie poczęli wypytywać jeszcze pachołka, gdzie dwór, gdzie wieś, co robią Szwedzi, ten zaś odrzekł:
— Pilnują, psiajuchy! Kiedybyście prosto poszli, to was obaczą, ale ja was za olszyną poprowadzę.
Wydano wnet rozkazy i chorągiew ruszyła, zrazu rysią, potem w skok. Pachołek jechał oklep na swoim źrebaku bez uzdy, przed pierwszym szeregiem. Źrebaka piętami poganiał, a coraz to spoglądał promienistemi oczyma na obnażoną szerpetynę.
Gdy już wieś było widać, wykręcił w łozy i wiódł drogą, trochę grząską, ku olszynom, w których było jeszcze błotniściej; zaczem zwolnili koniom.
— Cichajcie! — rzekł chłopak — jako się olszyna skończy, oni będą na prawo o ćwierć stajania.
Więc poczęli się posuwać bardzo zwolna, bo i droga była trudna, a ciężkie konie jazdy zapadały nieraz do kolan. Wreszcie olszyna poczęła rzednąć i wyjechali na brzeg.
Wówczas, nie dalej jak o trzysta kroków, ujrzeli idący nieco w górę obszerny majdan, za nim dom księży,