otoczony lipami, między któremi widać było słomiane wiechetki ulów, na majdanie zaś dwustu jezdców w czółenkowych hełmach i w pancerzach.
Olbrzymi jezdcy siedzieli na olbrzymich, lubo wychudzonych koniach i stali w gotowości, jedni z rapierami przy ramionach, drudzy z muszkietami opartemi o uda, ale patrzyli w inną stronę, ku głównej drodze, zkąd jedynie mogli się spodziewać nieprzyjaciela. Wspaniały błękitny sztandar ze złotym lwem powiewał nad ich głowami.
Dalej, naokół domu, stały straże, po dwóch ludzi; jedna z nich zwrócona była ku olszynie, ale że słońce okrutnie grało i raziło oczy, a w olszynie, która już się pokryła bujnym liściem, było prawie ciemno, więc jezdców polskich nie mogła owa straż dostrzec.
W Szandarowskim, kawalerze ognistym, krew poczęła kipić jak ukrop, lecz się pohamował i czekał, póki szereg się uładzi, tymczasem Roch Kowalski położył swą ciężką rękę na ramieniu pachołka.
— Słuchaj, bąku! — rzekł. — A widziałeś króla?
— Widziałem, wielmożny panie! — szepnęło chłopię.
— Jakże wygląda? Po czem go poznać?
— Czarny okrutnie na gębie i czerwone wstęgi przy boku nosi.
— Konia zaś jego poznałbyś?
— Koń też kary z łysiną.
Na to Roch:
— Stajenny! pilnuj mnie i pokaż mi go!
— Dobrze panie! A prędko skoczym?…
— Zamknij gębę!
Tu umilkli i pan Roch modlić się począł do Naj-