więc pochylił się nanowo w kulbace i pomknął, jak strzała z tatarskiego łuku puszczona.
Roch wydobył się zpod konia… Chwilę popatrzył bezprzytomnie za uciekającym, następnie zatoczył się, jak pijany, siadł na drodze i począł ryczeć jak niedźwiedź.
Król zaś coraz był dalej, dalej! dalej!… Wreszcie począł zmniejszać się, topnieć i znikł w czarnej opasce chojarów.
Wtem z krzykiem i hukaniem nadbiegli towarzysze Rocha. Było ich z piętnastu, którym dopisały konie. Jeden z nich niósł kieskę królewską, drugi kapelusz, na którym czarne strusie pióra były dyamentami upięte. Ci obaj poczęli wołać:
— Twoje to, twoje, towarzyszu! Słusznie ci się to należy!
A inni:
— Wiesz kogoś gonił? Wiesz kogoś dojeżdżał? To był sam Carolus!
— Na Boga! Póki żyw tak nie uciekał przed nikim, jak przed tobą. Chwałą niezmierną się okryłeś, kawalerze!…
— A co rajtarów przedtem nałuszczył, nim się za samym królem wysforował!
— Małoś tą szablą Rzeczypospolitej w mig nie zbawił!
— Bierz kiesę!
— Bierz kapelusz!
— Zacny był koń, ale dziesięć takich za te skarby kupisz!
Roch spoglądał na nich osłupiałemi oczyma, nakoniec zerwał się i zakrzyknął: