którego wyniosłą postać ujrzeli zdala ponad falą głów innych. Pan Wołodyjowski i Zagłoba poczęli zaraz kiwać na niego, lecz on tak zapatrzony był w pana Czarnieckiego, że ich zrazu nie zauważył.
— Patrzcie, — rzekł Zagłoba — jako się chłop zmizerował!
— Nie musiał wiele wskórać przeciw księciu Bogusławowi, — odpowiedział Wołodyjowski — inaczej byłby weselszy.
— I pewno, że nie wskórał. Wiadomo, że Bogusław pod Malborkiem, razem ze Szteinbokiem, przeciw fortecy czyni.
— W Bogu nadzieja, że nic nie sprawią!
Na to pan Zagłoba:
— Choćby też i Malbork wzięli, my tymczasem Carolum Gustavum captivabimus, obaczym, czy fortecy za krola nie oddadzą?
— Patrzcie! Babinicz idzie już do nas! — przerwał Skrzetuski.
On zaś istotnie dostrzegłszy ich, począł odsuwać tłum na obie strony i dążyć ku nim, kiwając im czapką i uśmiechając się zdaleka. Przywitali się jak dobrzy znajomi i przyjaciele.
— Co słychać? Cóżeś panie kawalerze uczynił z księciem? — pytał Zagłoba.
— Źle słychać, źle! Ale nie pora o tem powiadać. Teraz do stołów zasiądziemy. Waszmościowie zostaniecie tu na noc; chodźcież do mnie po uczcie na nocleg, między moich Tatarów. Szałas mam wygodny, to sobie przy kielichach pogawędzim do rana.
— Jak tylko ktoś mądrze mówi, ja się nie prze-