— Co się stało? co się stało? — pytano straży, porozstawianych licznie nad brzegiem.
Lecz straże nic nie widziały. Jeden z żołnierzy opowiadał, iż słyszał coś, jakby plusk fali, lecz że mgła wisiała nad wodą, więc nie mógł nic dostrzec, nie chciał zaś za byle odgłosem alarmować obozu.
Zagłoba, wysłuchawszy relacyi, chwycił się za głowę z desperacyi.
— Roch pojechał do Szwedów! Mówił, że straż chce porwać!
— Dla Boga! możeto być! — zawołał Kmicic.
— Ustrzelą mi chłopa, jak Bóg na niebie! — desperował dalej Zagłoba. — Mości panowie, czy niema żadnego ratunku? Panie Jezu! chłop jak złoto najszczersze! Niemasz takiego drugiego w obu wojskach! Co mu do głupiego łba strzeliło?!… Matko Boża, ratujże go w tej toni!…
— Może przypłynie, mgła sroga! Nie obaczą go!
— Będę tu czekał choćby do rana. Matko Boża! Matko Boża!
Tymczasem strzały po przeciwnym brzegu poczęły się uspokajać, światła gasły stopniowo i po godzinie zapanowało głuche milczenie. Zagłoba chodził nad brzegiem rzeki, jako kura, która kaczęta wodzi i wyrywał sobie resztki włosów z czupryny, lecz próżno czekał, próżno desperował. Ranek ubielił rzekę, wreszcie słońce zeszło, a Roch nie wracał.