zmarszczka nad nosem, nieschodząca nawet wówczas, gdy się śmiał, nadawała jego twarzy wyraz groźny i gniewny. Wargę dolną miał tak wysuniętą naprzód, jak Jan Kazimierz, jeno twarz tłustszą i większy podbródek; wąsy nosił nakształt sznureczków, nieco na końcach rozszerzonych. W ogóle oblicze jego zwiastowało nadzwyczajnego człowieka, jednego z takich, którzy chodząc po ziemi, krew z niej wyciskają. Była w nim wspaniałość i duma monarsza i siła lwia i lotność gieniuszu, jeno, choć uśmiech łaskawy nie schodził mu nigdy z ust, nie było owej dobroci serca, która takiem łagodnem światłem oświeca od wewnętrza lica, jak lampka wstawiona w środek alabastrowej urny.
Siedział tedy w fotelu ze złożonemi na krzyż nogami, których potężne łydki rysowały się wyraźnie zpod czarnych pończoch i mrógając, wedle zwyczaju, oczyma, czytał z uśmiechem list Czarnieckiego. Nagle podniósłszy powieki, spojrzał na pana Michała i rzekł:
— Poznaję natychmiast waćpana: tyś to usiekł Kanneberga.
Wszystkie oczy zwróciły się natychmiast na Wołodyjowskiego, któren ruszył wąsikami, skłonił się i odrzekł:
— Do usług waszej kr. mości!
— Jaka szarża? — pytał król.
— Pułkownik chorągwi laudańskiej.
— Gdzieś dawniej służył?
— U wojewody wileńskiego.
— I opuściłeś go wraz z innymi? Zdradziłeś jego i mnie.
— Swemu królowi byłem powinien, nie waszej kr. mości.