w chlewach, inni podnosili snopki w dachach. Połowa stała na majdanie, trzymając konie tym, którzy szukali.
Oddział Wołodyjowskiego zbliżył się na sto kroków i począł tatarskim półksiężycem otaczać karczmę.
Stojący na majdanie słyszeli doskonale, a wkońcu widzieli ludzi i konie, lecz że w lesie było ciemno, nie mogli poznać coto za wojsko, nie alarmowali się zaś bynajmniej, ani przypuszczając, by z tamtej strony mógł jakikolwiek inny, niż szwedzki oddział zajeżdżać. Dopiero ów ruch półksiężycowy zdziwił i zaniepokoił ich. Odezwały się zaraz wołania na tych, którzy byli w budynkach.
Nagle naokół karczmy rozległ się krzyk: Ałła! i huk kilku wystrzałów. W jednej chwili ciemne tłumy żołnierzy pojawiły się, jakby zpod ziemi wyrosły. Uczynił się zamęt i szczękanie szablami, klątwy, stłumione krzyki, lecz wszystko nie trwało dłużej nad dwa pacierze.
Poczem na majdanie przed karczmą zostało kilka ciał ludzkich i końskich, oddział zaś Wołodyjowskiego ruszył dalej, prowadząc ze sobą dwudziestu pięciu jeńców.
Szli teraz w skok, poganiając płazami szabel rajtarskie konie i skoro świt, doszli do Magnuszewa. W obozie Czarnieckiego nikt nie spał; wszyscy byli w pogotowiu. Sam kasztelan wyszedł przeciw podjazdowi, wspierając się na obuszku, wychudzony i blady z bezsenności.
— Co tam? — spytał Wołodyjowskiego. — Siła masz języka?
— Jest dwudziestu pięciu jeńców.
— A ilu uszło?