tyczy, nasz dziad w lot zgadnie, jakoby właśnie patrzył na sprawę.
— Mów dalej! — rzekł Czarniecki.
— Przyszedł wieczór. Wojska stały w gotowości, ale z pierwszą gwiazdą znowu była uczta. Tymczasem rano Szwedzi przeszli przez ów drugi most, który poniżej zbudowali i zaraz nastąpili. Stała od krańca chorągiew pana Koszyca, żołnierza dobrego. Ten w nich! Skoczą więc w pomoc pospolitacy, którzy byli najbliżej, ale kiedyto pluną do nich z armat — w nogi! A pan Koszyc poległ i ludzi jego okrutnie naszarpano. Dopieroż pospolitacy, wpadłszy hurmem na obóz, wszystkich pomieszali. Co było gotowych chorągwi, to poszły, ale nie sprawiliśmy nic, jeszcześmy armaty stracili. Gdyby więcej dział i piechoty było przy królu, sroga byłaby klęska, ale szczęściem większa część pieszych regimentów, wraz z armatami, odpłynęła nocą szmagami, o czem także nikt u nas nie wiedział.
— Sapjo pokawił! Zgóry wiedziałem! — zawołał Zagłoba.
— Przejęliśmy korespondencyą królewską, — rzekł Charłamp — którą Szwedzi uronili. Czytali w niej żołnierze, że król do Prus ma iść, aby z elektorskimi nazad wrócić, gdyż, pisze, że samemi szwedzkiemi siłami nie da sobie rady.
— Wiem o tem, — odrzekł Czarniecki — pan Sapieha przysłał mi ten list.
Poczem mruknął cicho, jakoby sam do siebie, mówiąc:
— Trzeba i nam za nim do Prus.
— Dawno to mówię! — rzekł Zagłoba.