niego słabość, iż nietylko się nie gniewał, ale za boki się brał, powołując przytem na świadków obecnych, coto go od tego szlachcica spotyka.
Rozpoczęła się tedy uczta gwarna, wesoła. Sam pan Sapieha przepijał raz po raz do gości, to wznosił toasty na cześć króla, hetmanów, wojsk obojga narodów, pana Czarnieckiego i całej Rzeczypospolitej. Ochota rosła, a z nią gwar i szum. Od toastów przyszło do pieśni. Izba zapełniła się oparem ze łbów i wyziewami miodów i win. Zza okien nie mniejszy dochodził hałas, a nawet szczękanie żelaza. To czeladź poczęła się bić szablami. Wypadło na dwór kilku szlachty, by ład przywrócić, lecz większe tylko uczyniło się zamieszanie.
Nagle krzyk powstał tak wielki, że aż ucztujący w izbie umilkli.
— Coto jest? — spytał któryś z pułkowników. — Pachołkowie nie mogą takiego wrzasku czynić!
— Cichono, mości panowie! — rzekł, nasłuchując zaniepokojony hetman.
— To niezwykłe okrzyki!
Nagle wszystkie okna zadrżały od huku dział i muszkietowej palby.
— Wycieczka! — krzyknął Wołodyjowski nieprzyjaciel następuje!
— Do koni! do szabel!
Wszyscy zerwali się na równe nogi. Ciżba stała się przy drzwiach, następnie tłum oficerów wypadł na majdan, nawołując na pachołków, by im podawali konie.
Lecz w zamęcie niełatwo było każdemu do swego trafić, tymczasem zza majdanu głosy trwożne poczęły wołać w ciemności: