jeżeliby się zdarzył, odeprzeć. Jeńców prowadzili Tatarzy na smyczach, inni powodowali zdobyczne konie. Kmicic, zbliżywszy się do szop, bacznie spoglądał w twarze jeńców, czy bogusławowej między nimi nie zobaczy, bo chociaż mu już jeden z rajtarów pod sztychem zaprzysiągł, że księcia samego nie było w oddziale, jednak jeszcze myślał, że nuż umyślnie tają.
Wtem jakiś głos zpod strzemienia tatarskiego zawołał nań:
— Panie Kmicic! panie pułkowniku! Ratuj znajomego! Każ mnie puścić ze sznura na parol.
— Hassling! — zakrzyknął Kmicic.
Hassling, był to Szkot, niegdyś oficer rajtaryi księcia wojewody wileńskiego, którego Kmicic znał w Kiejdanach i swego czasu bardzo lubił.
— Puść jeńca! — zakrzyknął na Tatara — i sam precz z konia!
Tatar skoczył z kulbaki, jakby go wiatr zmiótł, bo wiedział jak niebezpiecznie marudzić, gdy „bagadyr” rozkazuje.
Hassling, postękując, wdrapał się na wysokie siedzenie ordyńca.
Wtem Kmicic chwycił go powyżej dłoni i gniotąc mu rękę tak, jakby chciał ją zdruzgotać, począł pytać natarczywie:
— Zkąd jedziecie? Wraz powiadaj, zkąd jedziecie? Na Boga, śpiesz się!
— Z Taurogów! — odparł oficer.
Kmicic pocisnął go jeszcze silniej.
— A… Billewiczówna… tam jest?
— Jest!!..