żeby ułożyć jakowąś zabawę, albo konną kawalkadę, albo polowanie. Pieniędzmi — on, skąpiec — na wszystkie strony sypał, lasy kazał na mile całe wycinać, by panna z okien miała prospekt lepszy, słowem, że naprawdę kwiaty jej pod nogi sypał i tak ją przyjmował, że gdyby była królewną szwedzką, nicby lepszego nie wymyślił. Żałowało ją z tego powodu wielu, bo mówiono: „Wszystko to na jej zgubę, ożenić się książe, nie ożeni, a niech ją jeno za serce chwyci, to ją doprowadzi”. Aleć się pokazało, że to nie taka panna, którąby można doprowadzić tam, gdzie cnota nie chodzi. Oho!
— A co? — zawołał, zrywając się, Kmicic. — Wiemci ja to lepiej od innych!
— Jakże panna Billewiczówna owe królewskie hołdy przyjmowała? — spytał Wołodyjowski.
— Zpoczątku z uprzejmą twarzą, lubo było widać po niej, że jakowyś żal w sercu nosi. Bywała na łowach, na maszkarach i kawalkadach i turniejach, myśląc ponoć, że to zwykły dworski u księcia obyczaj. Aleć wprędce się spostrzegła, że to wszystko dla niej. Raz się trafiło, że książe wysiliwszy już koncept na rozmaite widowiska zapragnął pannie konterfekt wojny pokazać: zapalono tedy osadę blisko Taurogów: piechota broniła, książe szturmował. Oczywiście wiktoryą wielką odniósł, po której syt chwały, upadł, jak powiadają pannie do nóg; o wzajemność w afektach prosił Niewiadomo, co jej tam proposuit, ale od tej pory skończyła się ich amicycya. Ona poczęła się stryja swego, pana miecznika rosieńskiego, dzień i noc za rękaw trzymać, książe zaś…
— Począł jej grozić? — zakrzyknął Kmicic.
— Gdzietam! Za greckiego pasterza się przebie-