z czeladzią, zebrały się obok majestatu, bo wszyscy ciekawi byli widzieć tych Szwedów, z którymi przed kilku godzinami tak straszliwie i krwawo walczyli. Przy wszystkich bramach, od chwili podpisania ugody, stali komisarze polscy; powierzono im zbadanie, czy Szwedzi jakowych łupów nie wywożą. Osobna komisya zajęta była przejmowaniem łupów w samem mieście.
Ukazała się więc najprzód jazda, której było niewiele, zwłaszcza, że wyłączono od prawa wyjścia jazdę bogusławową; za nią szła artylerya polowa z lekkiemi działami, ciężkie bowiem miały być wydane Polakom. Szli tedy żołnierze obok dział z zapalonemi lontami. Nad nimi chwiały się rozwinięte chorągwie, które przed królem polskim, niedawno tułaczem, na znak czci zniżano. Artylerzyści postępowali hardo, patrząc wprost w oczy polskiemu rycerstwu, jak gdyby chcieli mówić: „spotkamy się jeszcze!” a Polacy podziwiali ich butną postawę i nieugięty nieszczęściem animusz. Zaczem ukazały się wozy z oficerami i rannymi. W naczelnym leżał Benedykt Oxenstierna, kanclerz, przed którym król kazał broń prezentować piechocie, chcąc okazać, że nawet w nieprzyjacielu cnotę uszanować umie.
Potem przy odgłosie bębnów i także z rozpuszczonemi chorągwiami szły czworoboki nieporównanej piechoty szwedzkiej, podobne, wedle wyrażenia Supanhazego, do chodzących zamków. Za nimi ukazał się świetny orszak rajtaryi, przybranej w blachy od stóp do głowy, z błękitną chorągwią, na której złoty lew był wyszyty. Rajtarowie ci otaczali sztab główny. Na ich widok poszedł szmer przez tłumy:
— Wittemberg jedzie! Wittemberg!
Jakoż jechał sam feldmarszałek, a przy nim