wstęgą, którą panna Aleksandra musiała go przewiązać, zwalił z konia czterech najprzedniejszych rycerzy pruskich, piątego Ketlinga, a szóstego zkolei Sakowicza, choć ten siłę miał tak olbrzymią, że karety, uchwyciwszy za koło, w biegu zatrzymywał. I co za zapał powstał w tłumie widzów, gdy następnie srebrny rycerz, klęknąwszy przed swą damą, brał z jej rąk wieniec zwycięstwa. Okrzyki brzmiały na podobieństwo grzmotu dział, wiewały chustki, kłaniały chorągwie, on zaś uniósł przyłbicy i patrzył w jej zapłonioną twarz swemi ślicznemi oczyma, przyciskając jednocześnie do ust jej ręce.
Innym razem, gdy wśród parkanów rozwścieczony niedźwiedź zażerał się z psami i wszystkie zkolei rozciągnął, książe, przybrany tylko w lekką szatę hiszpańską, skoczył do środka z oszczepem i skłół nietylko srogą bestyą, ale i trabanta, który widząc chwilę niebezpieczeństwa, poskoczył mu na ratunek.
Panna Aleksandra, wnuczka starego żołnierza, wychowana w tradycyach krwi, wojny i czci dla przewag rycerskich, nie mogła się oprzeć na widok tych czynów podziwowi, a nawet uwielbieniu, nauczono ją bowiem z małego uważać męstwo za pierwszy niemal przymiot męża.
Tymczasem książe codzień składał dowody nadludzkiej prawie odwagi i codzień na cześć Oleńki. Goście zebrani, w pochwałach i uniesieniach dla księcia tak wielkich, że bóstwo samo poprzestaćby na nich mogło, musieli mimowoli łączyć w rozmowach jej imię z imieniem Bogusława. On milczał, lecz oczyma wypowiadał jej to, czego nie śmiały wypowiedzieć usta… Czar otaczał ją dokoła.