przykryć, którą często z naszych stron do Prus wożą, albo też klepkami, na które nikt się nie ułakomi.
— Lepiej klepką, — rzekł Paterson — bo przez konopie szablą albo dzidą można namacać, że coś innego na dnie wozu leży. A pieniądze najlepiej wasza mość księciu panu na skrypt oddaj. Wiem też, że potrzebuje pieniędzy, bo intraty źle dochodzą.
— Chciałbym się księciu tak przysłużyć, aby niczego nie potrzebował — odparł szlachcic.
Na tem skończyła się rozmowa i wszystko zdawało się składać jaknajpomyślniej, gdyż zaraz potem ruszyła czeladź, a miecznik z Oleńką mieli wyjechać nazajutrz.
Tymczasem wieczorem wrócił najniespodzianiej Bogusław, na czele dwóch regimentów rajtaryi pruskiej. Sprawy jego nie musiały iść zbyt pomyślnie, bo wrócił zły i zgryziony.
Tego jeszcze dnia zwołał radę wojenną, którą składali pełnomocnik elektorski hr. Sejdewitz, Paterson, Sakowicz i pułkownik rajtarski Kyritz. Obradowali do godziny trzeciej w nocy, a celem obrad była wyprawa na Podlasie przeciw panu Sapieże.
— Elektor i król szwedzki zasilili mnie w miarę wojskiem — mówił książe. — Jedno z dwojga, albo Sapiehę zastaniem jeszcze na Podlasiu i w takim razie musimy go zetrzeć, albo nie: wówczas Podlasie zajmiem bez oporu. Do wszystkiego jednak trzeba pieniędzy, a tych mi elektor, ni jego szwedzki majestat nie dali, bo sami nie mają.
— U kogoż pieniędzy szukać, jeżeli nie u w. ks. mości — odrzekł hr. Sejdewitz. — W całym świecie mówią o nieprzebranych radziwiłłowskich skarbach.