— Drwię sobie z waszych szlacheckich testamentów! — rzekł książe. — Plwam na wasze szlacheckie testamenta! rozumiesz?!…
— Ale my nie drwim! — odparł zaperzony pan Tomasz — a wedle testamentu, wolno dziewce albo do klasztoru, albo za Kmicica.
— Za kogo, szerepetko? za Kmicica?… Pokażę ja wam Kmiciców!… nauczę was!…
— Kogoto, mości książe, szerepetką nazywasz? Billewicza?!
I miecznik za bok się pochwycił w furyi największej, lecz Bogusław w jednej chwili trzasnął go obuchem w piersi, aż w szlachcicu jękło i zwalił się na ziemię, sam zaś, kopnąwszy leżącego nogą, aby drogę do drzwi otworzyć, wypadł bez kapelusza z komnaty.
— Jezus! Marya! Józef! — wołała panna Kulwiecówna.
Lecz Sakowicz chwycił ją za ramię i przyłożywszy jej kindżał do piersi, mówił:
— Cicho klejnociku, cicho turkaweczko najmilsza, bo ci twoje słodkie gardło poderznę, jako kulawej kurze. Siedź tu spokojnie i nie chodź na górę, bo tam się wesele twej siostrzenicy odprawia.
Lecz w pannie Kulwiecównie płynęła również krew rycerska, więc ledwie usłyszała słowa Sakowicza, natychmiast przestrach jej zmienił się w rozpacz i uniesienie.
— Łotrze! zbóju! poganinie! — krzyknęła — zarznij mnie, bo będę krzyczeć na całą Rzeczpospolitę. Brat zabit, krewna pohańbiona, nie chcę i ja żyć! Bij, zbóju, zarznij! Ludzie! schodźcie się! patrzajcie!…