— Cisnąłem nóż do wody, choć w rękojeści turkus był zacny. Wolałem tego już więcej nie tykać.
— To ci powiem, co mi się wczoraj przygodziło… Wpadłem do niej, jak oszalały. Com mówił, nie pamiętam.… ale to wiem, że dziewka krzyknęła: „W ogień pierwiej się rzucę!” Wiesz, jako tam komin ogromny. I wraz skoczyła! Ja za nią. Porwałem ją wpół. Już się szatki na niej zatliły. Musiałem gasić i trzymać zarazem. Wtem dur mnie schwycił, szczęki mi się ścięły… Rzekłbyś, że mnie kto za żyły w szyi szarpnął… Zaczem wydało mi się, że owe iskry, wedle nas latające, zmieniły się w pszczoły i brzęczą jako pszczoły… Ot, jak mnie tu widzisz, prawda!
— I co później?
— Nic już nie pamiętam, jeno taki strach, jak gdybym w niezmierną studnię zlatywał, w jakąś głębię bezdenną. Co za strach! powiadam ci, co za strach! Teraz jeszcze włosy wstają mi na głowie… I nie sam strach, ale… jakby powiedzieć… i czczość i nuda niezmierna i umęczenie niepojęte… Szczęściem, mocy niebieskie były ze mną, inaczej jużbym dziś z tobą nie rozmawiał.
— Wasza ks. mość miałeś paroksyzm… Sama choroba często różne jasełeczka przed oczy stawia, ale dla pewności możnaby kazać nieco lodu na rzece obrąbać i tę babę spławić.
— Jechał ją sęk! I tak jutro ruszamy, a potem przyjdzie wiosna, inne będą zaraz gwiazdy i noce krótkie, wszelką nieczystą siłę debilitujące.
— Skoro mamy jutro ruszać, to już lepiej wasza ks. mość tej dziewki zaniechaj.