niesz, żeby zaś ciebie nie lubił, temu się wierzyć nie chce…
— Lubić, to on mnie lubił… troszeczkę… ale inną więcej. Sam mi nieraz mówił: Szczęście to waćpanny, że ni zapomnieć, ni odkochać się nie mogę, bo inaczej lepiejby wilkowi kozę powierzyć, aniżeli mnie taką dziewczynę.
— Cóżeś mu na to?
— Mówiłam mu tak: Zkądże waćpan wiesz, żebym mu była wzajemną? A on odpowiadał: „Jabym nie pytał!” I rób tu co chcesz z takim!… Głupia tamta, która go nie pokochała i samę zatwardziałość musi mieć w sercu. Pytałam go, jak jej imię, nie chciał powiedzieć. „Lepiej — mówił — tego nie tykać, bo to bolączka, a druga (powiada) bolączka, to Radziwiłły… zdrajcy!” I zaraz tak straszną twarz czynił, że byłabym wolała do mysiej jamy się schować. Poprostu bałam się go!… Ale co tam! nie dla mnie on, nie dla mnie!
— Proś o niego świętego Mikołaja; wiem od ciotki, że najlepszy to w takich terminach protektor. Bacz jeno, byś go nie obraziła, innych bałamucąc.
— Już nigdy nie będę, jeno tyle! odrobinkę!
Tu Anusia pokazywała na palcu, ile sobie pozwoli i małą sobie wyznaczyła porcyą, co najwięcej na pół paznogcia, by świętego Mikołaja nie obrazić.
— Ja nie przez pustą swawolę to czynię, — tłómaczyła się panu miecznikowi, który także począł jej bałamuctwo do serca brać — ale muszę, bo jeżeli nam ci oficyjerowie nie pomogą, to się nigdy ztąd nie wydostaniem.
— Ba! Braun nigdy nie dopuści.