Anusia zarzuciła go jeszcze mnóstwem pytań, z trudnością utrzymując należytą powagę, zato, gdy wyszedł, dała sobie folgę zupełną, poczęła rękoma po jubce uderzać, na korkach się jak fryga okręcać, Oleńkę po oczach całować, pana miecznika za wyloty ciągnąć i wołać:
— A co? a co mówiłam? Kto zgnębił księcia Bogusława? może pan Sapieha?.. figę pan Sapieha! Kto Szwedów tak samo zgnębi? kto zdrajców wypleni? kto największy kawaler, największy rycerz? Pan Andrzej! pan Andrzej!…
— Jaki pan Andrzej?… — spytała nagle, blednąc, Oleńka.
— To ci nie mówiłam, że jemu Andrzej na imię? Sam mi to powiadał. Pan Babinicz! pan Babinicz! Niech żyje pan Babinicz!… Już i pan Wołodyjowski lepiejby nie potrafił!… Co tobie, Oleńko?
Billewiczówna otrząsnęła się, jakby pragnąc zrzucić z siebie brzemię ciężkich myśli.
— Nic! Myślałam, że to imię sami zdrajcy noszą. Bo był ktoś, który króla podejmował się żywego lub umarłego Szwedom, albo księciu Bogusławowi sprzedać i na imię miał także… Andrzej.
— Niech go Bóg potępi! — huknął miecznik. — Co tam zdrajców przed nocą wspominać. Radujmy się lepiej, gdy jest czego!
— Niech tylko tu pan Babinicz nadciągnie! — dodała Anusia. — Otóż tak! Będę, będę, umyślnie będę jeszcze bardziej Brauna bałamuciła, by całe prezydyum pobuntował i z ludźmi, z końmi i z nami razem, do pana Babinicza przeszedł.