dłużej nad dni dwa lub trzy, musiał bowiem śpieszyć do Prus królewskich, do elektora i Szteinboka, którzy go mogli zaopatrzyć w nowe siły i użyć bądź do zdobywania miast pruskich, bądź wysłać w pomoc samemu królowi, zamierzającemu wyprawę w głąb Rzeczypospolitej.
W Taurogach wypadło zostawić tylko kogoś z oficerów, któryby ład w rozbite resztki wojsk wprowadził, opędzał się partyom chłopskim i szlacheckim, osłaniał dobra obu Radziwiłłów i porozumiewał się z Loewenhauptem, głównodowodzącym siłami szwedzkiemi na Żmudzi.
Wtym celu, po przybyciu do Taurogów i po przespanej nocy, książe wezwał na naradę Sakowicza, któremu jednemu mógł ufać i zupełnie serce otworzyć.
Dziwne było owo pierwsze: „dzień dobry” w Taurogach, jakie sobie powiedzieli dwaj przyjaciele po nieszczęsnej wyprawie. Czas jakiś patrzyli na siebie bez słowa. Przemówił pierwszy książe:
— A no! dyabli wzięli!
— Wzięli! — powtórzył Sakowicz.
— Musiało tak być przy takiej aurze. Gdybym miał więcej lekkich chorągwi lub gdyby licho nie przyniosło tego Babinicza… Do dwóch razy sztuka! Przezwał się wisielec. Nie powiadajże o tem nikomu, żeby mu jeszcze sławy nie przysparzać.
— Ja nie powiem… Ale czy oficerowie nie będą trąbili, nie zaręczam, boś przecie książe prezentował go u swoich bótów, jako chorążego orszańskiego.
— Oficerowie Niemcy nie rozumieją się na polskich nazwiskach. Im wszystko jedno: Kmicic, czy Babinicz. A! na rogi lucypera, żebym go dostał! A mia-