O ile pan starosta uradował się, iż książe żyw i zdrowy, o tyle zatroskały go wielce nowiny. Jeżeli bowiem książe przewidywał, że nawet wygrana walna bitwa nie zdoła zbyt poprawić zachwianej fortuny szwedzkiej, to czego należało się spodziewać w przyszłości? Być może, że książe zdoła się uchronić od zagłady pod płaszczem chytrego elektora, a on, pan Sakowicz, pod książęcym, lecz co czynić tymczasem? Iść do Prus?
Pan Sakowicz nie potrzebował rad książęcych, aby nie wchodzić w drogę Babiniczowi. Brakło mu do tego zarówno sił, jak chęci. Pozostawały Birże, ale i to zbyt późno! Na drodze do nich leży partya Billewiczowska, leży kopa innych, szlacheckich, chłopskich, księżych i Bóg wie niejakich, które na samę wieść połączą się i rozniosą go, jak wicher suche liście, a choćby się nie połączyły, choćby uprzedzić je szybkim, a śmiałym pochodem, trzeba po drodze w każdej wsi, na każdem bagnie, w każdem polu i lesie staczać nową bitwę. Jakieżby siły mieć należało, by choć w trzydzieści koni dojść do Birż? Więc zostać w Taurogach? I to źle, bo tymczasem przyjdzie na czele potężnego tatarskiego zastępu straszny Babinicz; wszystkie partye zlecą się do niego i zaleje Taurogi jak powódź i zemstę taką wywrze, o jakiej ludzie dotąd nie słyszeli.
Pierwszy raz w życiu poczuł zuchwały do niedawna starosta, że brak mu rady w głowie, mocy w przedsięwzięciu, wyboru w niebezpieczeństwie.
I na drugi dzień zwołał na radę Bützowa, Brauna i kilku znaczniejszych oficerów.