talią większą przegrają, to ich dyabli bez ratunku wezmą, a elektora z nimi w dodatku.
Tu ożywił się Zagłoba, wychylił szklankę, palnął nią o stół i mówił dalej:
— Słuchajcie, bo tego z lada gęby nie usłyszycie, bo nie każdy umie patrzyć generalnie. Niejeden myśli: co tu nas jeszcze czeka? ile bitew, ile klęsk, o które, wojując z takim Carolusem, nie trudno… ile łez? ile krwi wylanej? ile ciężkich paroksyzmów? I niejeden wątpi i niejeden przeciw miłosierdziu Bożemu i Matce Najświętszej bluźni… A ja wam powiadam tak: wiecie, co nieprzyjaciół onych wandalskich czeka? — zguba; wiecie, co nas czeka? — zwycięstwo! Pobiją nas jeszcze sto razy… dobrze… ale my pobijemy sto pierwszy i będzie koniec.
Rzekłszy to pan Zagłoba, przymknął na chwilę oczy, lecz zaraz je otworzył, spojrzał błyszczącemi źrenicami przed siebie i nagle zakrzyknął całą siłą piersi;
— Zwycięstwo! zwycięstwo!
Kmicic aż zaczerwienił się z radości.
— Dalibóg, ma racyą! dalibóg, słusznie mówi! Nie może inaczej być! Musi taki przyjść koniec!
— Jużto trzeba waści przyznać, że ci tu nie brakuje! — rzekł Wołodyjowski, palnąwszy się w głowę. — Rzeczpospolitę można zająć, ale dosiedzieć w niej nie lża… i tak w końcu trzeba się będzie wynieść.
— Ha! co? nie brakuje! — rzekł uradowany z pochwały Zagłoba. — Kiedy tak, to wam jeszcze będę prorokował. Bóg przy sprawiedliwych! Waćpan (tu zwrócił się do Kmicica) zdrajcę Radziwiłła pokonasz, do Taurogów pójdziesz, dziewczynę odbierzesz, za żonę ją pojmiesz, potomstwo wychowasz… Niech