co po tem, kiedy książe niedość zapędy krwi hamuje i dlatego nie dożyje późnego wieku.
— I ja tak myślę — mruknął przez zęby Babinicz. — Tacy, jak on, długo nie żyją.
— Zali i w obozie jeszcze sobie folguje? — spytał pan Wołodyjowski.
— Jakże nie? — odrzekł Rössel. — Śmiał się nieraz graf Waldek, mówiąc, że jego książęca mość fraucymer ze sobą wozi… Ja zaś sam dwie gładkie panny widziałem, o których mówili mi dworzanie, że do prasowania kryz służą… Ale Boga tam!
Babinicz usłyszawszy to, zaczerwienił się i zbladł, nagle zerwał się na równe nogi i porwawszy Rössela za ramię, począł nim potrząsać gwałtownie.
— Polki to są, czyli Niemkinie? Powiadaj!
— Nie Polki, — odparł przestraszony Rössel — jedna jest szlachcianka pruska, a druga Szwedka, która przedtem u żony jenerała Izraela służyła.
Babinicz spojrzał na Wołodyjowskiego i odetchnął głęboko; mały rycerz odetchnął także i przestał wąsikami ruszać.
— Pozwólcie mi wasze miłoście pójść spocząć: — rzekł Rössel — okrutniem utrudzon, bo dwie mile mnie Tatarzyn na arkanie prowadził.
Kmicic zaklasnął na Sorokę i powierzył mu jeńca, poczem zwrócił się szybkim krokiem do pana Wołodyjowskiego.
— Dość już tego! — rzekł — wolę zginąć, wolę sto razy zginąć, aniżeli żyć w tych ustawicznych trwogach i niepewności. Ot i teraz, gdy Rössel wspomniał o onych dziewkach, myślałem, że mnie kto obuchem w skroń zajechał.