na ów podjeździk petyhorski, który pan Korsak wysłał na zwiady.
— A co? — spytał chorążego pan Kmicic. — Co słychać?
— Nie śpią już i huczą, jak pszczoły w ulu — odparł chorąży. — Byliby się już ruszyli, ale nie mieli dość wozów.
— Zali można gdzie z pobliża obóz widzieć?
— Można z onego wyniesienia, które krzakami pokryte. Obóz hen tam leży w dole rzeki. Chce wasza miłość popatrzyć?
— Prowadź waść.
Chorąży ruszył koniem i wyjechali na wzniesienie. Już też zorze były na niebie i powietrze przesycało się złotem światłem, ale wedle rzeki, na drugim niskim brzegu, leżała jeszcze mgła surowa. Oni ukryci w krzach patrzyli w owę mgłę, rzędnącą coraz bardziej.
Nakoniec o dwie staje odsłonił się w dolinie kwadratowy okop ziemny; wzrok Kmicica wpił się weń z chciwością, lecz w pierwszej chwili dojrzał tylko mgliste zarysy namiotów, wozów, stojących w środku wzdłuż wałów. Płomienia ognisk nie było już widać, tylko dymy podnosiły się wysokiemi smugami ku niebu na znak pogody. Lecz w miarę jak mgła roztapiała się coraz bardziej, mógł pan Babinicz z pomocą perspektywy odróżnić pozatykane na wałach chorągwie błękitne szwedzkie i żółte pruskie, następnie masy żołnierzy, działa i konie.
Naokoło była cisza, przerywana tylko szelestem krzów, poruszanych przez powiew i wesołem porannem czyrykaniem szarego ptastwa. Ale z obozu dochodził przytłumiony szum.