Ale tym razem poszła najprzód babiniczowa wataha, za nią litewskie: więc Woyniłłowicza, laudańska, własna pana hetmanowa i inne. Orda pozostała za nimi, bo o to usilnie Hassun-bey prosił, obawiając się, czy lud jego pierwsze natarcie ciężkiej jazdy wytrzyma. Miał także i inne wyrachowanie.
Oto chciał, aby podczas gdy Litwa uderzy na czoło wojsk, on z Tatary mógł ogarnąć tabór, w którym łupu najobfitszego się spodziewał. Pan hetman zezwolił, słusznie mniemając, że ordyńcy miękkoby może uderzali na komunik, ale wpadną jak wściekli na tabór i popłoch wzniecić mogą, zwłaszcza, że konie pruskie mniej były straszliwego ich wycia zwyczajne.
We dwie godziny, jak przepowiedział Kmicic, stanęli przy owem wzniesieniu, z którego podjazd zaglądał w okopy, a które teraz pochód wszystkich wojsk zasłaniało. Chorąży na widok zbliżających się wojsk, skoczył jak piorun z wiadomością, że nieprzyjaciel, pościągawszy straże z tamtej strony rzeki, już wyruszył i że właśnie koniec ogona taboru wychodzi z okopu.
Usłyszawszy to pan Gosiewski, wyciągnął buławę z tulei przy kulbace i rzekł:
— To już zawrócić nie mogą, bo wozy drogę zasłaniają. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Niema już poco dłużej się ukrywać!
I skinął na buńczucznego, a ów buńczuk podniósł w górę i począł nim machać na wszystkie strony. Na ten znak wszystkie buńczuki poczęły się kołysać, huknęły trąby i krzywuły, zawrzasły tatarskie piszczałki, zadźwięczały litaury, sześć tysięcy szabel rozbłysło w powietrzu i sześć tysięcy gardzieli krzyknęło:
— Jezus Marya!