dwie kupy i z szybkością stada jaskółek skoczyła w prawo i w lewo, wzdłuż jej biegu.
Lecz jadące na ich karkach ciężkie pułki, których konie wzięły już największy rozpęd, wpadły tąż samą siłą w bród i dopiero w wodzie już jezdcy poczęli hamować rozhukane rumaki.
Artylerya, która dotąd zasypywała szczerk deszczem żelaza, umilkła nagle, aby swoich nie razić.
Lecz tej właśnie chwili czekał jak zbawienia hetman Gosiewski.
I jeszcze rajtarye nie dotknęły prawie wody, gdy straszna królewska chorągiew Woyniłłowicza ruszyła ku nim jak huragan, za nią laudańska, za nią korsakowa, za niemi dwie hetmańskie, za niemi wolentarska, za nią pancerna księcia krajczego Michała Radziwiłła.
Krzyk straszny: „bij, zabij!” zagrzmiał w powietrzu i nim pruskie pułki zdołały ściągnąć konie, zatrzymać się, zastawić mieczami, już woyniłłowiczowska rozniosła je, jak trąba powietrzna roznosi liście, zgniotła czerwonych dragonów, wsparła pułk bogusławowy, rozbiła go na dwoje i poniosła się w pole ku głównej armii pruskiej.
Rzeka zrumieniła się krwią w jednej chwili, armaty poczęły grać nanowo, lecz zbyt późno, bo już ośm chorągwi litewskiej jazdy mknęło z hukiem i szumem po błoniu i cała bitwa przeniosła się na drugą stronę rzeki.
Sam pan podskarbi leciał przy jednej ze swych chorągwi z promiennem szczęściem w twarzy, a z ogniem w oczach, bo raz wyprowadziwszy jazdę za rzekę, już był pewien zwycięstwa.
Chorągwie, siekąc i bodąc na wyścigi, gnały przed