— Ognia! — rozległa się znów komenda.
Muszkiety zagrzechotały w drugim i trzecim szeregu czworoboku. Dym owionął ludzi. Chwila jeszcze: huk nadlatującej chorągwi coraz bliżej. Już już dobiegają!… Nagle wśród dymu pierwszy szereg piechurów spostrzega tuż nad sobą, prawie nad głowami, tysiące końskich kopyt, rozwartych chrapów, rozpalonych oczu, słychać trzask łamanych dzid: krzyk okropny rozdziera powietrze; polskie głosy wrzeszczą; „bij!” — niemieckie zaś: Gott erbarme Dich meiner!
Pułk rozbity, zgnieciony, ale między innemi poczynają grać armaty. Już i inne chorągwie dobiegają; każda za chwilę uderzy się o las dzid, ale być może, że nie każda go przełamie, bo żadna nie ma w sobie tak strasznej jak woyniłłowiczowa siły. Krzyk wzmaga się na całem pobojowisku. Nie widać nic. Lecz z masy walczącej znów poczynają bezładnie wymykać się kupy żółtych piechurów z jakiegoś innego pułku, który widocznie także został rozbity.
Jezdcy w szarej barwie gnają za nimi, sieką i tratują z okrzykiem:
— Lauda! Lauda!
To pan Wołodyjowski uporał się z drugim czworobokiem.
Wszelako inne „tkwią” jeszcze; jeszcze zwycięstwo może przechylić się na stronę pruską, zwłaszcza, że przy taborze stoją dwa nienaruszone regimenty, które ponieważ tabór zostawiono w spokoju, w każdej chwili mogą być przywołane.
Waldek stracił już wprawdzie głowę, Izraela niemasz, bo z jazdą go wysłano, ale Bogusław czuwa, rządzi wszystkiem, prowadzi całą bitwę i widząc coraz