straszniejsze niebezpieczeństwo, wysyła pana Biesa po owe regimenty.
Pan Bies wypuszcza konia i wpół godziny wraca bez kołpaka, z przerażeniem i rozpaczą w twarzy.
— Orda w taborze! — krzyczy, dobiegłszy do Bogusława.
Jakoż w tej chwili na prawem skrzydle rozlegają się nieludzkie wycia i zbliżają się w każdej chwili.
Nagle ukazują się gromady jezdców szwedzkich, pędząc w okropnym popłochu, za nimi umykają bez broni już i bez kapeluszów piechurowie, za nimi w zamieszaniu, w bezładzie, pędzą wozy, ciągnięte przez zhukane i przerażone konie. Wszystko to leci oślep od taboru na własną piechotę. Za chwilę wpadną, zamieszają ją, rozbiją, zwłaszcza, że od czoła gna na nią jazda litewska.
— Hassun-bey przedostał się do taboru! — woła w uniesieniu pan Gosiewski i puszcza ostatnie swe dwie chorągwie, jak dwa sokoły z berła.
I w tej samej chwili, gdy chorągwie owe uderzają na piechotę z czoła, jej własne wozy wpadają na nią zboku. Ostatnie czworoboki pękają jak pod uderzeniem młota. Z całej świetnej armii szwedzko-pruskiej czyni się jedna olbrzymia kupa, w której jazda miesza się z piechotą. Ludzie tratują się wzajemnie, przewracają, duszą, zrzucają odzież, ciskają broń. Jazda prze ich, tnie, gniecie, miażdży. To już nie bitwa przegrana, to klęska jedna z najokropniejszych w całej wojnie.
Lecz Bogusław, widząc, że wszystko stracone, postanawia przynajmniej siebie i nieco jazdy ocalić z pogromu.