ostrogami spienione jego boki, aż wkrótce piana, spadająca na ziemię, stała się różową.
Lecz odległość pomiędzy nim a księciem nietylko nie zmniejszyła się na jeden cal, ale poczęła się powiększać.
— Gorze! — pomyślał pan Andrzej — tego konia żaden bachmat w świecie nie zgoni!
I gdy po kilku skokach odległość powiększyła się jeszcze bardziej, wyprostował się w kulbace, szablę puścił na temblak i złożywszy ręce koło ust, począł krzyczeć głosem spiżowym:
— Umykaj, zdrajco, przed Kmicicem! Nie dziś, to jutro cię dostanę!
Nagle, ledwie słowa te przebrzmiały w powietrzu, książe, który je słyszał, obejrzał się szybko, a widząc, że pan Kmicic sam go tylko goni, zamiast umykać dalej, zatoczył koło i z rapierem w ręku, rzucił się ku niemu.
Pan Andrzej wydał okropny krzyk radości i nie wstrzymując pędu, wzniósł szablę do cięcia.
— Trup! trup! — zawołał książe.
I chcąc tem pewniej uderzyć, począł konia hamować.
Kmicic, dobiegłszy, osadził też swego, aż kopyta zaryły się w ziemi i związał rapier z szablą.
Zwarli się tedy tak, że dwa konie uczyniły niemal jednę całość. Rozległ się straszny dźwięk żelaza, szybki jak myśl; żadne oczy nie mogłyby ułowić błyskawicznych ruchów rapiera i szabli, ni odróżnić księcia od Kmicica. Czasem zaczernił się bogusławowy kapelusz, czasem błysnęła kmicicowa misiurka. Konie szły młyńcem obok siebie. Miecze dźwięczały coraz okropniej.