wbił w jego oczy i stał nad nim, jak stoi lew nad obalonym bawołem.
Wtem książe, któremu coraz więcej krwi wypływało z czoła, tak, iż cały wierzch głowy nurzał się jakoby w kałuży, ozwał się raz jeszcze, ale już bardzo przyduszonym głosem, bo stopa pana Andrzeja ciągle gniotła mu piersi:
— Dziewka… słuchaj…
Ledwie pan Andrzej usłyszał te słowa, zdjął nogę z piersi książęcych i szablę podniósł.
— Mów! — rzekł.
Lecz książe Bogusław czas jakiś oddychał tylko głęboko, wreszcie mocniejszym już głosem odpowiedział:
— Dziewka zginie, jeśli mnie zabijesz… Rozkazy wydane!
— Coś z nią uczynił? — spytał Kmicic.
— Zaniechaj mnie, to ci ją oddam, przysięgam… na ewangielią…
Na to pan Andrzej uderzył się pięścią w czoło, przez chwilę znać było, że walczy ze sobą i ze swemi myślami, poczem rzekł:
— Słuchaj, zdrajco! Jabym stu takich wyrodków za jeden jej włos oddał… Ale ja tobie nie wierzę, krzywoprzysiężco!
— Na ewangielią! — powtórzył książe. — Dam ci glejt i rozkaz na piśmie.
— Niechże tak będzie, daruję cię zdrowiem, ale cię z rąk nie puszczę. Dasz mi na piśmie… Tymczasem Tatarom cię oddam, u których w niewoli będziesz.
— Zgoda — rzekł książe.