gach, ciągnęli obu rękoma za nogi poległych, inni rzucali w siebie z żartów odciętemi głowami, inni ładowali sakwy, inni jak na bazarze podnosili w górę pokrwawione szaty, zachwalając ich doskonałość lub oglądali broń zdobytą.
Kmicic przejechał najprzód przez pole, na którem pierwszy spotkał się z rajtaryą. Trupy ludzkie i końskie, pocięte mieczami, leżały tu w rozproszeniu; lecz tam, gdzie chorągwie cięły piechotę, wznosiły się ich całe stosy, a kałuże zakrzepłej już krwi świegotały pod kopytami końskiemi nakształt błota.
Trudno było tamtędy przejechać wśród szczątków połamanych dzid, muszkietów, trupów, poprzewracanych wozow taborowych i uwijających się kup tatarstwa.
Pan Gosiewski stał dalej jeszcze na okopie warownego obozu, a przy nim książe krajczy Radziwiłł, Woyniłłowicz, Wołodyjowski, Korsak i kilkudziesięsiu ludzi. Z wysokości tej ogarniali oczyma pole aż hen, do najdalszych krańców i mogli cały rozmiar swego zwycięstwa, a nieprzyjacielskiej klęski ocenić.
Kmicic ujrzawszy panów, przyśpieszył kroku, a pan Gosiewski, jako że był nietylko wojennik szczęśliwy, ale i człowiek zacny, bez cienia zazdrości w sercu, ledwie go ujrzał, zakrzyknął:
— Oto przybywa victor prawdziwy! Za jegoto przyczyną ta potrzeba wygrana, ja pierwszy publicznie to oświadczam. Mości panowie! dziękujcie panu Babiniczowi, bo gdyby nie on, nie dostalibyśmy się przez rzekę!
— Vivat Babinicz! — krzyknęło kilkadziesiąt głosów — vivat! vivat!