— Gdzieś ty się, żołnierzu, wojny uczył? — spytał z uniesieniem hetman — żeś tak odrazu zrozumiał, co czynić należy?
Kmicic nie odpowiadał, bo nadto był utrudzon, tylko się kłaniał na wszystkie strony i ręką po zabrukanej od potu i prochowego dymu twarzy wodził. Oczy świeciły mu blaskiem nadzwyczajnym, a tymczasem wiwaty brzmiały ciągle. Oddział za oddziałem nadciągał z pola na spienionych koniach i co który nadciągnął, łączył się z całej piersi z głosami na cześć Babinicza. Czapki wylatywały w górę, kto bandolety miał niewystrzelone, ten ognia dawał.
Nagle pan Andrzej stanął w kulbace i podniósłszy obie ręce do góry, huknął jak grzmot:
— Vivat Jan Kazimierz! pan nasz i ojciec miłościwy!
Tu powstał taki krzyk, jakby nowa bitwa się zaczęła. Zapał niewypowiedziany ogarnął wszystkich.
Książe Michał odpasał szablę z pochwą dyamentami sadzoną i oddał ją Kmicicowi, hetman delią własną kosztowną zarzucił mu na ramiona, a on znów wzniósł ręce do góry:
— Vivat nasz hetman, wódz zwycięski!
— Crescat! floreat! — odpowiedziano chórem.
Zaczem poczęto chorągwie zdobyte zwozić i zatykać w wale pod nogami wodzów. Ani jednej nie uniósł nieprzyjaciel: były pruskie komputowe, pruskie pospolitego ruszenia, szlacheckie, były szwedzkie, bogusławowe, cała ich tęcza powiała u wału.
— Jednato z największych wiktoryj w tej wojnie! — zawołał hetman. — Izrael i Waldek w niewoli,