— Ja się jako zakładnik Tatarom ofiaruję! — zawołał pan Gnoiński.
Tymczasem Wołodyjowski przysunął się do Kmicica i rzekł:
— Jędrek! coś ty najlepszego uczynił? Toż on cało wyjdzie z tych terminów!
Na to Kmicic skoczył jak ranny żbik.
— Za pozwoleniem, mości książe! — krzyknął. — To mój jeniec! Jam go zdrowiem darował, ale pod kondycyami, które mi na swoję heretycką ewangielią zaprzysiągł i niech trupem padnę, jeśli wyjdzie z rąk, w które go oddałem, nim mi wszystkiego dotrzyma!
To rzekłszy, zdarł konia, zastawił drogę i już już wrodzona popędliwość poczęła go unosić, bo twarz mu się skurczyła, rozdął nozdrza i oczyma błyskawice jął rzucać.
A tymczasem pan Woyniłłowicz nacisnął go koniem.
— Na bok, panie Babinicz! — zakrzyknął.
— Na bok, panie Woyniłłowicz! — wrzasnął pan Andrzej i uderzył rękojeścią szabli woyniłłowiczowskiego konia z tak straszną siłą, że rumak zachwiał się na nogach, jakby uderzony kulą i nozdrzami zarył w ziemię.
Stał się tedy huk srogi między rycerstwem, aż pan Gosiewski wysunął się naprzód i rzekł:
— Milczeć waszmościom! Mości książe, z mocy mojej władzy hetmańskiej oświadczam, że pan Babinicz ma prawo do jeńca i że kto chce go z rąk tatarskich wydobyć, musi dać jego zwyciężcy porękę!
Książe Michał opanował wzburzenie, uspokoił się i rzekł, zwracając mowę do pana Andrzeja.