— Niechże ja pokutuję. Ukarz mnie Boże, nie wedle winy mej ciężkiej, jeno wedle Twojego miłosierdzia… bo żeby wyrok na tego gołębia podpisać…
Tu Kmicic oczy zatkał.
— Ratujcież mnie anieli! Nigdy! nigdy!
— Stało się! — rzekł Wołodyjowski.
Na to pan Andrzej wydobył z zanadrza papiery.
— Patrz, Michale! oto, com zyskał. To rozkaz do Sakowicza, to do wszystkich oficerów radziwiłłowskich i do komendantów szwedzkich… Kazali mu podpisać, choć ledwo ręką ruszał… Książe krajczy sam pilnował… Oto jej wolność, jej bezpieczeństwo! Dla Boga, krzyżem będę przez rok codzień leżał, kańczugami ciąć się każę, kościoł nowy będę erygował, ale jej życia nie poświęcę! Nie mam rzymskiej duduszy… dobrze! Nie jestem Katonem, jako pan Skrzetuski… dobrze! Ale nie poświęcę! nie, do stu piorunów i niechaj mnie w ostatku w piekle na rożen…
Kmicic nie dokończył, bo pan Wołodyjowski skoczył i zatkał mu usta ręką, krzyknąwszy przeraźliwym głosem:
— Nie bluźnij! bo na nią pomstę bożą ściągniesz! Bij się w piersi! żywo, żywo!
I Kmicic począł się walić w piersi: „mea culpa! mea culpa! mea maxima culpa!” Nareszcie ryknął wielkim płaczem biedne żołnierzysko, bo już sam nie wiedział, co ma czynić.
Wołodyjowski pozwolił mu się wypłakać dowoli, wreszcie gdy się uspokoił, spytał go:
— A co teraz przedsięweźmiesz?
— Pójdę z watahą, gdzie mnie posłano, aż hen! pod Birże! Niech jeno ludzie i konie odetchną. Po