ciel, rozrzuciwszy się na długiej linii, mniej był narażony na strzały.
Bitwa zwolna stawała się coraz zażartszą i coraz pracowitszą, nie przestano bowiem atakować i kołowrotu.
Miecznik począł się niepokoić.
Z prawej strony miał za sobą błonia wolne jeszcze, kończące się rzeczką niezbyt szeroką, lecz głęboką i bagnistą, przez którą przeprawa, zwłaszcza w pośpiechu, mogła być trudną. W jednem miejscu tylko była wydeptana droga do płaskiego brzegu, przez który przepędzano bydło do boru.
Pan Tomasz coraz częściej jakoś jął się oglądać w tamtę stronę.
Naraz, między przejrzystą, bo pozbawioną już liści wierzbinową gęstwą, ujrzał przy zorzy wieczornej połyskującą broń i czarniawą chmurę żołnierstwa.
— Babinicz nadchodzi! — pomyślał.
Lecz w tej chwili przypadł do niego pan Chrząstowski, który szwadronem jazdy dowodził.
— Od rzeki szwedzką piechotę widać! — krzyknął w przerażeniu.
— Zdrada jakowaś! — zawołał pan Tomasz. — Na rany Chrystusa! skoczże waść ze swoim szwadronem na tę piechotę; inaczej w bok nam przyjdzie!
— Siła wielka! — odrzekł pan Chrząstowski.
— Wesprzyjcie ją choć na godzinę, my zaś będziem się w tył ku lasom salwować.
Pan Chrząstowski skoczył i wkrótce ruszył błoniem na czele dwustu ludzi, co widząc nieprzyjacielska piechota, poczęła się szybko formować w gąszczach na przyjęcie nieprzyjaciela; po chwili szwadron rozpuścił