konie, a zaś z wierzbinowych krzów zagrzmiała muszkietowa palba.
Miecznik zwątpił już nietylko o zwycięstwie, ale nawet o ocaleniu własnej piechoty.
Mógł jeszcze wycofać się w tył z częścią jazdy, z pannami i szukać schronienia w lesie, lecz taki odwrót równał się wielkiej klęsce, bo prowadził za sobą wydanie pod miecz większej części partyi i resztek ludności laudańskiej, która zgromadziła się w Wołmontowiczach dla widzenia Babinicza. Same Wołmontowicze zostałyby naturalnie w takim razie z ziemią zrównane.
Pozostawała jeszcze jedynie nadzieja, że pan Chrząstowski przełamie owę piechotę.
Tymczasem ściemniło się na niebie, ale w zaścianku blask czynił się coraz większy, bo zapaliły się wióry, drzazgi i heblowiny, leżące kupą przy pierwszym domu od kołowrotu. Od nich zajął się sam dom i krwawa łuna zaświeciła nad wioską.
Przy jej blasku ujrzał pan miecznik jazdę Chrząstowskiego, wracającą w popłochu i nieładzie, za nią zaś piechota szwedzka wysypywała się z gąszczów, idąc pędem do ataku.
Wówczas zrozumiał, że trzeba cofać się jedyną wolną drogą.
Już więc dopadł do resztek jazdy, już machnął szablą i krzyknął: „W tył mości panowie! a w ordynku! w ordynku! — gdy nagle i z tyłu ozwały się strzały, pomieszane z okrzykiem żołnierstwa.
Poznał tedy miecznik, że jest otoczony, że wpadł jakoby w pułapkę, z której niema ni wyjścia, ni ratunku.