Szły pod nóż hodowane w lasach woły i barany; ogniska huczały aż do rana.
Anusia jedna w niczem nie mogła brać udziału, bo najprzód odjął jej siły strach, a potem radość tak wielka, że do szału podobna. Oleńka musiała mieć i o niej staranie, a ona śmiała się i płakała naprzemian, to znów rzucała się w ramiona towarzyszce, powtarzając bez ładu i porządku:
— A co? kto nas ocalił i miecznika i partyą i całe Wołmontowicze? Przed kim Sakowicz uciekł? kto go pogrążył i Szwedów razem z nim?… Pan Babinicz! A co? Wiedziałam, że przyjdzie. Przeciem do niego pisała. A on nie zapomniał! Wiedziałam, wiedziałam, że przyjdzie. Ja to go sprowadziłam! Oleńko! Oleńko! ja szczęśliwa! Nie mówiłamże ci? Jego nikt nie zwycięży! Jemu pan Czarniecki nie dorówna… O, Boże! Boże! Prawda, że on tu wróci? Dziś jeszcze? Bo żeby nie miał wrócić, toby nie przychodził, prawda? Słyszysz Oleńka, jakieś konie rżą w oddali…
Ale w oddali nic nie rżało. Nad ranem dopiero rozległ się tętent, okrzyk, śpiewy i wrócił pan miecznik. Jazda na spienionych od pogoni koniach zapełniła cały zaścianek. Śpiewom, krzykom, opowiadaniom nie było końca.
Miecznik umazany krwią, zdyszany, ale radosny, opowiadał do wschodu słońca, jako zniósł oddział rajtaryi nieprzyjacielskiej, jako dwie mile na nich jechał i prawie do nogi wytępił.
On, również jak całe wojsko i wszyscy laudańscy, byli przekonani, że Babinicz wróci lada chwila.
Lecz przyszło południe, potem słońce odbyło