Lecz teraz zmieniło się wszystko! Teraz, po tylu zwycięstwach, w takiej chwale, ma prawo przyjść do dziewczyny i powiedzieć jej: „Jam Kmicic, ale twój zbawca!” Ma prawo krzyknąć całej Żmudzi: „Jam Kmicic, ale twój zbawca!”
A zatem Wołmontowicze przecie niedaleko! Tydzień ścigał Babinicz Hamiltona, lecz Kmicic prędzej niż w tydzień będzie u nóg Oleńki.
Tu powstał pan Andrzej, blady ze wzruszenia, z płonącemi oczyma, z promienną twarzą i krzyknął na pachołka:
— Konia mi prędzej! żywo! żywo!
Pacholik podprowadził karego dzianeta i sam zeskoczył strzemię podawać, lecz stanąwszy na ziemi, rzekł:
— Wasza miłość! Obcy ludzie jacyś ku nam od Troupiów z panem Soroką jadą i suną rysią.
— Mniejsza mi z nimi! — odrzekł pan Andrzej.
Tymczasem obaj jezdcy zbliżyli się na kilkanaście kroków, następnie jeden z nich w towarzystwie Soroki wysunął się wskok naprzód, przybiegł i uchyliwszy rysiego kołpaka, odkrył rudą jak ogień czuprynę.
— Widzę, że przed panem Babiniczem stoję! — rzekł. — Rad jestem, żem waści odszukał.
— Z kim mam honor? — rzekł niecierpliwie pan Kmicic.
— Jestem Wierszułł, niegdyś rotmistrz tatarskiej chorągwi księcia Jaremy Wiśniowieckiego; przybywam w rodzinne strony, by tu na nową wojnę zaciągi czynić, a oprócz tego przywiozłem list dla waszmości od pana hetmana wielkiego Sapiehy.