Na to panna:
— Przeklęte to miejsce. Niech się z niem co chce dzieje.
— Ale bo, widzisz, prawo za nami. Miejsce przeklęte było w złych rękach, a stanie się błogosławione w dobrych. Prawo za nami!
— Nigdy! Nie chcę o niczem wiedzieć. Dziaduś bez restrykcyi zapisał, niechże jego krewni biorą.
To rzekłszy, popędziła podjezdka; miecznik dał także swojemu ostrogi i nie zwolnili aż w czystem polu. Tymczasem zapadła noc, ale widno było zupełnie, bo ogromny czerwony miesiąc wynurzył się zza wołmontowickiego lasu i rozświecił całą okolicę złotym blaskiem.
— A no! dał Bóg piękną noc — ozwał się miecznik, patrząc w kolisko księżyca.
— Jakto się Wołmontowicze świecą zdaleka! — rzekła Oleńka.
— Bo drzewo jeszcze na domach nie zczerniało.
Dalszą rozmowę przerwało im skrzypienie wozu, którego zrazu dojrzeć nie mogli, bo droga w tem miejscu szła falisto, wkrótce jednak ujrzeli parę koni, za nią następną parę przy dyszlu, a wkońcu drabiniasty półtorak, otoczony przez kilku jezdców.
— Coto za ludzie mogą być? — rzekł miecznik.
I zatrzymał konia; Oleńka stanęła przy nim.
Tamci przez ten czas zbliżali się coraz więcej, nakoniec przyjechali tuż.
— Stój! — zawołał miecznik. — A kogoto tam wieziecie.
Jeden z jezdców zwrócił się ku nim: