liczną szlachtą; zaczem poczęli zjeżdzać i posesyonaci z dalekich stron, bo w wielu miejscach kościoły były popalone i mszy trzeba było aż w Upicie szukać.
Kmicic zatopiony w modlitwie nie widział nikogo; z pobożnego zamyślenia zbudziło go dopiero skrzypienie ławki pod nogami wchodzących do niej osób.
Wówczas podniósł głowę, spojrzał i spostrzegł tuż nad sobą słodką a smutną twarz Oleńki.
Ona także dostrzegła go i poznała w tej chwili, bo cofnęła się nagle, jakby przerażona; najprzód płomień, a potem bladość śmiertelna wystąpiła na jej twarz, lecz najwyższem wysileniem woli przemogła wrażenie i klękła tuż koło niego; trzecie miejsce zajął pan miecznik.
I Kmicic i ona pochylili głowy i wsparłszy twarz na dłoniach, klęczeli obok siebie w milczeniu, a serca biły im tak, że je słyszeli oboje doskonale. Wreszcie pan Andrzej przemówił pierwszy:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków… — odrzekła półgłosem Oleńka.
I więcej nie mówili do siebie.
Tymczasem ksiądz wyszedł z kazaniem; słuchał go Kmicic, ale mimo usiłowań, i nie słyszał i nie rozumiał. Oto ona, ta upragniona, do której od lat całych już tęsknił, która nigdy nie schodziła mu z myśli i z serca, była teraz tuż pod jego bokiem. I czuł ją koło siebie i nie śmiał zwracać ku niej oczu, bo był w kościele, lecz przymknąwszy powieki łowił uchem jej oddech.
— Oleńka! Oleńka przy mnie! — mówił sobie — oto Bóg nam się w kościele po rozłące spotkać kazał…
Więc myśli jego i serce powtarzały bezustanku to imię: